— Naprawdę? — w moim głosie zabrzmiało radosne uznanie. — To może zechcesz mi teraz powiedzieć, gdzie jest reszta?
— Także pracują — odburknął po chwili.
— Będziesz pracował, czy wolisz się przejść? — rzuciłem odrobinę ostrzejszym tonem. Ale tylko odrobinę. Wystarczyło to jednak, żeby uniósł głowę i zmierzył mnie spojrzeniem. Tym razem przyjrzał mi się dłużej.
— No więc?
Wzruszył ramionami i wykrzywił usta. Nie w uśmiechu.
— Nigdzie nie pójdę — warknął. — Czego właściwie chcesz?
Uśmiechnąłem się. Nie wykrzywiając ust.
— Przyleciałem przed chwilą — wyjaśniłem. — Sądziłem, że to zauważyłeś. Mam tu coś do załatwienia i przez pewien czas będziemy mieszkać razem. Co nie znaczy, że musisz ze mną rozmawiać — przestałem się uśmiechać — ani nawet, że ja mam na to ochotę. Powinieneś jedynie odpowiadać na moje pytania, zresztą nie tylko ty. A także słuchać, jeśli zaistnieją okoliczności, które zmuszą mnie do wydawania wam poleceń. Możesz mnie traktować jak głośnik, przez który twoi przełożeni na Ziemi przesyłają ci instrukcje. Gdzie są tamci?
Znowu odwrócił się do mnie tyłem. Kilkanaście sekund tkwił w bezruchu, po czym usłyszałem jego przytłumiony głos.
— Wszyscy są na swoich stanowiskach. Pracujemy — powtórzył.
Wyprostowałem się.
— Dobra — mruknąłem. — Praca to ostatnia rzecz, w której chciałbym wam przeszkadzać. W ogóle będę siedział jak mysz pod miotłą. Zobaczysz, że mnie polubicie. A teraz pójdziemy po resztę. Gdybyś jednak nie miał na to czasu, to wezwij ich tutaj. Domyślam się, że macie radio?…
Wstał. Dość szybko jak na leniwe tempo, w jakim dotychczas przebiegało nasze spotkanie. Odwrócił się gwałtownie i podszedł do mnie, zatrzymując się jednak, zanim z rozpędu nie uderzył mnie w pierś. Sięgał mi niewiele ponad ramiona. Co nie znaczy, że był karzełkiem. Twarz miał spaloną od słońca. W rękach ściskał jakiś przedmiot, przypominający pióro lub starożytny rylec. Utkwił we mnie wściekłe spojrzenie i parokrotnie poruszył wargami, zanim udało mu się wykrztusić słowo. Jego niezbyt starannie ogolona twarz nosiła wyraźne ślady zarostu równie czarnego jak czupryna.
— Zostaw nas w spokoju — wychrypiał. — Będą tu wieczorem. O ósmej. O pół do dziewiątej robimy zwykle kolację. I tak za wcześnie, jak na to, co masz nam do powiedzenia. Zresztą wszystko już wiemy. Zapowiedzieli nam, co nas czeka. Nie musisz się tak śpieszyć…
— Wezwiesz ich, czy mam to zrobić sam? — spytałem spokojnie. — Nie obchodzi mnie, co powiedzieli wam inni. Nie obchodzi mnie nic poza tym, żebyście robili to, co mówię.
— Będą o ósmej — powtórzył, nie ruszając się z miejsca.
Odpiąłem od pasa jeden z ruchomych nadajników, które w zależności od sytuacji w terenie mogłem nosić z sobą lub pozostawiać, żeby przekazywały mi wiadomości z dowolnie wybranych okolic, i rzuciłem kilka słów. Umieściłem aparacik na dawnym miejscu, po czym wskazałem Zamfiemu okno.
— Spójrz — mruknąłem. — Mogą już w ogóle nie wrócić. Za godzinę przez pole ochronne nie przejdzie żaden żywy człowiek… jeśli nie wierzysz, mogę ci dać do sprawdzenia moje programy…
Zamfi powędrował wzrokiem za moim spojrzeniem i przestraszył się. Z pewnością nie przywykł do takich widoków.
Ze szczytów stojących w pionie rakiet strzelały promieniście uciekające w nieskończoność wiązki laserowych szperaczy. Pracowały windy. Z otwartych włazów towarowych wypełzały ciężkie pojazdy osłony. Operacja rozwijała się zgodnie z programem. Za kilka minut teren bazy, w promieniu z górą kilometra, znajdzie się pod czułą opieką automatów, oraz małych, bojowych rakiet, automatycznie naprowadzających się na wskazane przez „straż” cele. Nad obszarem stacji zamknie się małe niebo siłowego pola niby przezroczysty, ale idealnie nieprzenikliwy namiot. Nieprzenikliwy dla żadnego materialnego ciała, które nie odpowiadałoby ściśle budowie miejscowej atmosfery.
Oczywiście to pole zamknie się dopiero na moje osobiste polecenie. Ale o tym Zamfi nie mógł wiedzieć. Żywiłem natomiast uzasadnioną nadzieję, że będzie się po mnie spodziewał najgorszego.
— Poczekaj — burknął, unosząc lekko prawą dłoń. Skierował się ku niskim drzwiom w bocznej ścianie hali i zniknął za nimi. Po chwili usłyszałem jego głos. Widać tam właśnie mieli kabinę łączności. Głos Zamfiego umilkł, przez moment panowała cisza, po czym uczony odezwał się znowu. Tym razem w jego tonie brzmiała jakby perswazja, zmieszana z nie ukrywanym rozdrażnieniem. Znowu chwila ciszy, wreszcie dość głośny stuk wyłącznika.
Wszedł do salki i zatrzymał się zaraz za progiem. Jego oczy celowały w podłogę przed moimi stopniami.
— Będą o siódmej… — wymamrotał.
— Prosiłem, żeby przyszli zaraz — przypomniałem łagodnie.
Wzruszył ramionami. Dłuższą chwilę milczał, stojąc bez ruchu, po czym powtórzył:
— Będą o siódmej…
Uśmiechnąłem się. Tak, byłem na Petty. Naprawdę.
Część 4