Kiedy weszła, we mnie jeszcze na całego huczało logiczne koło zamachowe, prawem bezwładności zacząłem więc mówić o ustalonej właśnie przeze mnie formule, w której mieściło się wszystko —i my, i maszyny, i taniec.
— Cudownie. Prawda? —zapytałem.
— Tak, cudownie. Wiosna —różowo uśmiechnęła się do mnie O.
No, masz, dobre sobie: wiosna… Ona —o wiośnie. Kobiety… Zamilkłem.
Na dole. Aleja zatłoczona: przy takiej pogodzie poobiednią godzinę osobistą poświęcamy zazwyczaj na dodatkowy spacer. Jak zwykle wytwórnia muzyki mocą wszystkich swych kotłów grała Marsza Państwa Jedynego. W miarowych szeregach, czwórkami, uroczyście wybijając takt, kroczyły numery —setki, tysiące numerów, w błękitnawych junifach[1]
, ze złotymi blaszkami na piersi —numer państwowy każdego czy każdej. Ja —my, nas czworo —to jedna z niezliczonych fal w tym potężnym potoku. Po mojej lewej O-90 (gdyby to pisał któryś z moich włochatych przodków tysiąc lat temu —pewnie by ją określił śmiesznym słowem „moja”); po prawej —dwoje jakichś nieznajomych numerów, żeński i męski.Sielankowo niebieskie niebo, mikroskopijne dziecinne słońce w każdej blaszce, twarze nie zamroczone szaleństwem myśli… Promienie —rozumiecie: wszystko ulane z jakiejś jednej, promiennej, uśmiechniętej materii. A spiżowe takty: „Tra-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-tam” —to migocące w słońcu stopnie z miedzi, a z każdym stopniem —wstępujecie coraz wyżej, w zawrotny błękit…
I oto tak samo jak rano na pochylni znowu spojrzałem, jakbym wszystko to widział po raz pierwszy w życiu: niechybnie proste ulice, rozjarzone promieniami szkło nawierzchni, boskie prostopadłościany przeźroczystych budowli mieszkalnych, kwadratowa harmonia szarobłękitnych szeregów. Jakby to nie całe pokolenia —ale ja —właśnie ja —pokonałem starego Boga i stare życie, właśnie ja stworzyłem to wszystko; jestem jak wieża; boję się ruszyć łokciem, żeby nie posypały się okruchy ścian, kopuł, maszyn…
A potem moment —skok przez stulecia, z + na –. Przypomniał mi się (widocznie —skojarzenie przez kontrast) —nagle przypomniał mi się obraz z muzeum: ich ówczesna, z dwudziestego wieku, ulica, oszałamiająco pstrokata gmatwanina ludzi, kół, zwierząt, afiszów, drzew, barw, ptaków… A przecież tak podobno rzeczywiście było —mogło tak być. Wydało mi się to tak nieprawdopodobne, tak idiotyczne, że nie wytrzymałem i naraz roześmiałem się głośno.
I zaraz echo —śmiech —po prawej. Odwróciłem się: przed oczami —białe —niezwykle białe i ostre zęby, nieznajoma twarz kobieca.
— Przepraszam —powiedziała —ale w takim natchnieniu podziwialiście wszystko —jak jakiś mityczny bóg w siódmym dniu stworzenia. Macie, zdaje się, pewność, że mnie też stworzyliście wy, a nie kto inny. Czuję się zaszczycona…
Wszystko to —bez uśmiechu, rzekłbym nawet —z pewnym szacunkiem (może wie, że jestem konstruktorem
Speszyłem się czemuś i zacinając się lekko zacząłem logicznie uzasadniać swój śmiech. To całkiem jasne, że ten kontrast, ta nieprzebyta przepaść między stanem dzisiejszym a ówczesnym…
— Ależ dlaczego —nieprzebyta? (Jakie białe zęby!) Nad przepaścią można przerzucić kładkę. Proszę sobie tylko wyobrazić: werbel, bataliony, szeregi —przecież to wszystko już było —a zatem…
— No, tak: jasne! —krzyknąłem (to była zadziwiająca zbieżność myśli: ona —prawie moimi słowami —to, co notowałem przed spacerem). —Rozumiecie: nawet myśli. To dlatego, że nikt nie jest „jeden”, ale „jeden z”. Jesteśmy tak jednakowi…
Ona:
— Jesteście pewni?
Zobaczyłem brwi pod ostrym kątem zadarte ku skroniom —jak ostre różki iksa i znów nie wiadomo dlaczego zmieszałem się, spojrzałem w prawo, w lewo —i…
Po mojej prawej —ona, cienka, ostra, sprężyście giętka jak pejcz, I-330 (widzę teraz jej numer); po lewej —O, zupełnie inna, cała z okrągłości, z dziecinną fałdką na ręce; a na skraju naszej czwórki —nieznany mi numer męski —jakiś taki dwuwygięty w kształcie litery S. Każde z nas było inne…
Ta po prawej, I-330, dostrzegła widocznie moje stropienie —i z westchnieniem:
— Tak… Niestety!
Istotnie to „niestety” było całkiem na miejscu. Ale znów coś takiego w jej twarzy czy w głosie… Jak na mnie —niezwykle ostro —powiedziałem:
— Żadne niestety. Nauka się rozwija —jak nie dziś, to za pięćdziesiąt, sto lat… To jasne!
— Nawet nosy wszystkim…
— Tak, nosy —prawie już krzyczałem. —Skoro już —po co taki powód do zawiści… Skoro ja mam nos jak guzik, a inny…
— No, nos to macie akurat chyba nawet „klasyczny”, jak to się dawniej mówiło. Ale ręce… Nie, nie nie chowajcie —no, pokażcie ręce!
Nie znoszę, kiedy ktoś patrzy na moje ręce: całe owłosione, kosmate —jakiś idiotyczny atawizm. Wyciągnąłem rękę —i możliwie obojętnie powiedziałem:
— Małpie.
Spojrzała na ręce, potem na mnie:
— Ależ to arcyciekawy akord —ważyła mnie oczami jak na wadze, znowu mignęły różki w kątach brwi.
— On jest zapisany na mnie —radośnie różowo otworzyła usta O.