Historia ludzkości biegnie w górę po kręgach —jak aero. Kręgi są różne —złote, krwawe, wszystkie jednak tak samo dzielą się na 360 stopni. Zatem od zera —naprzód: 10, 20, 200, 360 stopni —znowu zero. Tak, wróciliśmy do zera, zgadza się. Lecz dla mojego matematycznego umysłu jest jasne: to całkiem inne, nowe zero. Odeszliśmy od zera w prawo —powróciliśmy do zera
To zero jawi mi się jako jakiś zrąb, milczący, olbrzymi, wąski, ostry jak nóż. W rozjuszonej kosmatej ciemności, wstrzymując oddech, odbiliśmy od czarnej, nocnej strony Zrębu Zera. Przez wieki —my, Kolumbowie, płynęliśmy, płynęli, okrążyliśmy całą ziemię —nareszcie, hura! Wiwat —i wszyscy na maszty: przed nami —inny, dotychczas nieznany bok Zrębu Zera, opromieniony polarną zorzą Państwa Jedynego —błękitna bryła, iskry tęczy, słońca —setki słońc, miliardy tęcz…
Cóż to szkodzi, że tylko ostrze noża dzieli nas od drugiej, czarnej strony Zrębu Zera. Nóż —to najtrwalsza, najnieśmiertelniejsza, najgenialniejsza rzecz, jaką stworzył człowiek. Nóż —był gilotyną, nóż —to uniwersalna metoda rozwiązywania wszelkich węzłów, po ostrzu noża wiedzie ścieżka paradoksów —jedyna ścieżka godna nieustraszonego rozumu…
Notatka 21
Wczoraj był jej dzień, a ona —znowu nie przyszła, i znów od niej —niepojęty, nic nie mówiący liścik. Ale jestem spokojny, zupełnie spokojny. Postępuje tak, jak mi dyktuje liścik, odnoszę dyżurnemu jej talon, a potem, opuściwszy zasłony, siedzę sam we własnym pokoju —ma się rozumieć nie dlatego, żebym nie miał siły oprzeć się jej zachciankom. Śmiechu warte! Oczywiście, że tak nie jest. Po prostu —po pierwsze, odgrodzony zasłonami od wszystkich plastro-zbawiennych uśmiechów, mogę spokojnie pokrywać notatkami te tutaj stronice. A po drugie: wraz z nią, z I, boję się utracić jedyny być może klucz do wszystkich niewiadomych (historia z szafą, moja czasowa śmierć itp.). Rozwiązanie tych zagadek uważam obecnie za moją powinność —choćby jako autora tych notatek, nie mówiąc już o tym, że w ogóle rzeczy niewiadome są z natury wrogie człowiekowi, a homo sapiens —tylko wówczas jest człowiekiem w pełnym sensie tego słowa, kiedy jego gramatyka w ogóle nie zna znaków zapytania, a same tylko wykrzykniki, przecinki i kropki.
Tak więc, powodowany, jak sądzę, autorskim poczuciem obowiązku, dzisiaj o 16 wziąłem aero i znowu przejechałem się do Domu Starożytności. Leciałem pod wiatr. Aero z trudem przedzierało się przez gąszcza powietrza, przezroczyste gałęzie smagały ze świstem jego kadłub. Miasto w dole —całe jakby z błękitnych brył lodu. Nagle —chmura, szybki ukośny cień, lód robi się jak z ołowiu —wzbiera jak wiosną, kiedy czeka się na brzegu: zaraz trzaśnie, ruszy, zakręci, poniesie: lecz mija chwila za chwilą, a lód nadal stoi, i w tobie samym coś wzbiera, serce bije coraz niespokojniej, coraz szybciej (dlaczego zresztą o tym piszę, skąd te dziwne wrażenia? Dlatego, że nie ma przecież takich lodów, które mogłyby zdruzgotać najprzezroczystszy i najtrwalszy kryształ naszego życia…).
U wejścia do Domu Starożytności —pustki. Obszedłem dom i ujrzałem starowinkę-stróżkę pod Zielonym Murem: osłoniła dłonią oczy, patrzyła w górę. A nad Murem —ostre, czarne trójkąty jakichś ptaków: kracząc rzucają się do szturmu —piersią o mocną przegrodę fal elektrycznych —i w tył, i znów za Murem.
Widzę: po ciemnej, zarosłej zmarszczkami twarzy —ukośne, szybkie cienie, szybkie spojrzenie na mnie:
— Nie ma nikogo, nikogo, nikogusieńko! Tak! I nie ma po co chodzić! Tak!…
Jak to, nie ma po co? I cóż to za dziwne obyczaje: traktować mnie wyłącznie jak czyjś tam cień. A może —to wy wszyscy razem jesteście moimi cieniami! Czyż nie zaludniłem wami tych stronic —do niedawna jeszcze czworokątnych białych pustyń? Czyż beze mnie ujrzeliby was ci wszyscy, których powiodę wąskimi ścieżkami linijek?
Ma się rozumieć, nie powiedziałem jej tego; wiem z własnego doświadczenia: najgorsza udręka, jaką można komuś zadać, to wzbudzić w nim wątpliwość, czy jest realny —nie jakoś tam, ale trójwymiarowo realny. Zauważyłem tylko oschle, że jej rzecz to otwierać drzwi, ona zaś wpuściła mnie na podwórze.
Pusto. Cicho. Wiatr —tam, za murami, daleki —jak tamten dzień, kiedy ramię w ramię, dwoje w jednym, wyszliśmy z dołu, z korytarzy —o ile to rzeczywiście się zdarzyło. Szedłem pod jakimiś kamiennymi arkadami, kroki, obijając się o wilgotne sklepienia, spadały poza mną —jakby przez cały czas ktoś za mną szedł trop w trop. Żółte ściany —w czerwonych ceglanych pryszczach —śledziły mnie przez czarne kwadratowe okulary okien, obserwowały, jak otwieram śpiewające drzwi szop, jak zaglądam w kąty, śledzę odnogi, zakamarki. Furtka w płocie i pustkowie —pamiątka Wielkiej Wojny Dwustuletniej —z ziemi —nagie kamienne żebra, żółte wyszczerzone paszczęki ścian, starożytny piec z pionowym kominem —wieczyście skamieniały okręt pośród żółtych kamiennych i czerwonych ceglastych rozbryzgów.