Читаем Trylogia o Reynevanie – II Bo?y Bojownicy полностью

Żelazny Wilk westchnął znowu, pochylił się, ciężko upadł na bok. Nie poruszył się już więcej. W kamiennym kręgu głazów pradawnego cmentarzyska, w tętniącym pradawną magią i mocą miejscu kultu bogów starych, zapomnianych i wiecznych, Pomurnik uniósł ręce i zakrwawiony nóż. I zakrzyczał. Triumfalnie. Dziko. Nieludzko. Okolica zamarła w zgrozie.

Rozdział szósty

w którym w pewnej karczmie na rozstaju kwitnie i rozwija się przemysł rozrywkowy. Kości zostają rzucone, w następstwie czego wydarza się to, co – jakoby – nieuniknione i nieuchronne. Ktoś, kto pomyśli, że wszystko to oznaczać musi początek nielichych kłopotów, dobrze pomyśli.


Karczma przy rozstaju była jedynym budynkiem, jaki pozostał po ulokowanej tu niegdyś wsi, dziś przypominającej o swym istnieniu kilkoma czarnymi kikutami kominów, nędznymi resztkami osmalonych belkowań i wciąż wyczuwalnym smrodem spalenizny. Kto puścił osadę z dymem, trudno było odgadnąć. Najwięcej wskazywało na Niemców lub Ślązaków – wieś leżała na trasie krucjaty, jaką w czerwcu roku 1420 wiódł na Pragę król Zygmunt Luksemburski. Krzyżowcy Zygmunta palili wszystko, czego imał się ogień, ale starali się oszczędzać karczmy. Ze zrozumiałych względów. Oszczędzona karczma była dość typowa – niska, przysadzista, kryta strzechą, w której starego zeskorupiałego mchu było mniej więcej tyle samo co słomy, z kilkoma wejściami i maleńkimi okienkami, w których teraz, w ciemnościach, pełgały światła kaganków lub świec, chwiejne i ulotne niczym błędne ogniki na bagnach. Z komina wypełzał, snuł się po strzesze i płynął nad łąki biały dym. Ujadał pies. – Jesteśmy na miejscu – wstrzymał konia Szarlej. Tu, według moich informacji, zalągł się tymczasowo pan Fridusz Huncleder. – Fridusz Huncleder – choć nie padło żadne pytanie, demeryt pojął bez słów – jest człowiekiem interesu, przedsiębiorcą. Pomysłowo wypełnia lukę, jaka skutkiem pewnych pozaekonomicznych zaszłości utworzyła się w relacjach między popytem a podażą. Dostarcza, nazwijmy to, pewnych cieszących się popytem towarów… – Prowadzi objazdowy zamtuz – wpadł mu w słowo domyślny jak zwykle Samson Miodek. – Lub szulernię. Względnie jedno i drugie. – Tak jest. W husyckiej armii ściśle przestrzega się wojskowych statutów, wprowadzonych przez Żiżkę. Pijaństwo, hazard i rozpusta są w wojsku zakazane, grożą za to surowe kary, z gardłową włącznie. A wojsko jak to wojsko, w obozach chciałoby chlać, rżnąć w karty i łajdaczyć się z dziwkami. A tu nic z tego, nie wolno. Nikomu. Żiżkowe statuty są obrzydliwie demokratyczne – karzą wszystkich bez względu na stan i rangę. Ma to i swoje dobre strony: nie dochodzi do rozprzężenia i utraty zdolności bojowej. Hejtmani to rozumieją, statuty pochwalają, surowo i bez litości egzekwują. Ale co na pokaz to na pokaz… Halabardnik, piechur z cepem, kusznik, woźnica, ci, i owszem, za kości, kurewstwo lub kradzież mają iść na chłostę lub na stryczek, tak jest prawidłowo, rzecz dobrze wpływa na morale. Ale hejtman lub setnik… – Przyjechaliśmy – domyślił się Reynevan – do, mówiąc krótko, nielegalnego przybytku służącego zaspokajaniu nielegalnych żądzy wyższych szarż. Jak bardzo ryzykujemy? – Huncleder – wzruszył ramionami Szarlej – działa pod przykrywką wojskowego dostawcy, a przyjmuje tylko zaufanych oficerów. Ale i tak kiedyś ktoś go wyda, a wtedy zadynda. Możliwe, że dla postrachu i przykładu zadynda też paru z tych, których u niego nakryją… Ale, po pierwsze, co to za życie bez ryzyka. Po drugie, jakby co, wybronią nas Prokop i Flutek. Tak myślę. Nawet jeśli w jego głosie zabrzmiała ledwie słyszalna nutka niepewności, demeryt zgłuszył ją natychmiast. – Po trzecie – machnął ręką – mamy tu sprawę do załatwienia. Pod samą karczmą pies obszczekał ich znowu, ale zaraz uciekł. Zsiedli z koni. – Głównych pryncypiów funkcjonowania interesu wyjaśniać wam chyba nie muszę – Szarlej umocował wodze do palika. – To przybytek uciech niezdrowych i zakazanych. Można się tu zalać w trupa. Można popatrzeć na gołe panienki, można i pokosztować sprzedajnej miłości. Można zabawić się ostrym hazardem. Zaleca się wielką ostrożność w tym, co się robi, i w tym, co się mówi. Zresztą, dla jasności, mówił będę tylko ja. Grał, jeśli przyjdzie do kart lub kości, będę tylko ja. – Jasne – Samson podniósł z ziemi kołek. – Jasne, Szarleju. – Nie ciebie miałem na myśli.

– Nie jestem dzieckiem – skrzywił się Reynevan. Mówić umiem, wiem, co mówić i kiedy. A w kości też umiem grać. – Nie, nie umiesz. Nie z Hunclederem i jego szulerami. Bez dyskusji. Zastosuj się. Gdy weszli, ucichł gwar. Zapadła cisza, a kilka par nieładnie patrzących oczu przywarło do nich niczym pijawki do zdechłej płoci. Moment był przykro niepokojący, ale na szczęście nie trwał długo. – Szarlej? Tyś to?

Перейти на страницу:
Нет соединения с сервером, попробуйте зайти чуть позже