Читаем Trylogia o Reynevanie – II Bo?y Bojownicy полностью

– Domyślam, prawda – charknął Zettritz. – A i to prawda, że opata nauczyłem moresu z waszą nieocenioną husycką pomocą. Ale czy to czynić mnie husytą? Ja komunię przyjmuję sposobem katolickim, wierzę w czyściec, a w potrzebie wzywam świętych. Nie mam z wami nic wspólnego. – Z wyjątkiem łupu zagrabionego w Krzeszowie, podzielonego pół na pół z Basztinem. Konie, bydło, trzoda, gotowizna w złocie i srebrze, wino, naczynia liturgiczne… Tuszycie, panie, że biskup Konrad rozgrzeszy was z tego w zamian za byle rybałta? – Nadto hardo – Zettritz zmrużył oczy – sobie tu poczynasz. Bacz! Bo ciebie dorzucę do rachunku. Oj, ucieszyłby się tobą biskup, ucieszyłby… Widzę wszak, żeś ćwik, a nie byle fajfus. Ale ni głosu, ni oczu nie podnoś. Przed rycerzem stoisz! Przed panem! – Wiem to. I proponuję rycerski sposób załatwienia sprawy. Uczciwy okup za giermka to dziesięć kóp groszy. Rybałt wyżej giermka nie stoi. Zapłacę zań. Zettritz popatrzył po burgmanach, ci jak na komendę wilczo wyszczerzyli zęby. – Przywiozłeś tu srebro? Masz je w jukach, tak? A koń jest w stajni? W mojej stajni? Na moim zamku? – Jako żywo – żelaznookiemu nie drgnęła powieka. W waszej stajni, na waszym zamku. Ale nie daliście mi dokończyć. Dam wam za goliarda Tybalda jeszcze coś. – Cóż takiego, ciekawym?

– Gwarancję. Gdy przyjdą Boży bojownicy na Śląsk, a stanie się to rychło, gdy będą palić tu wszystko do gołej ziemi, nic złego nie spotka ani waszej stajni, ani waszego zamku, ani dobytku waszych poddanych. My z zasady nie palimy dóbr ludzi nam przyjaznych. A tym bardziej sojuszników. Długo było cicho. Tak cicho, że słychać było, jak drapią się zapchlone charty. – Wszyscy precz! – ryknął nagle do swej świty rycerz. – Raus! Won! Wszyscy! Ale już! – Względem sojuszu i przyjaźni – odezwał się, gdy zostali sami, Herman Zettritz Młodszy, pan na Schwarzwaldau. – Względem przyszłej współpracy… Przyszłej wspólnej walki i braterstwa broni… I podziału zdobyczy, naturalnie… Czy możemy, bracie Czechu, pogadać o szczegółach?


Zaraz za bramą dali koniom ostrogi, poszli w galop. Niebo od zachodu ciemniało, czerniało wręcz. Wicher wył i świszczał w koronach jodeł, rwał suche liście z dębów i grabów. – Panie Vlk!

– Co?

– Dzięki! Dziękuję za uwolnienie! Żelaznooki ksiądz obrócił się w siodle. – Jesteś mi potrzebny, Tybaldzie Raabe. Potrzebuję informacji. – Rozumiem.

– Wątpię. Aha, Raabe, jeszcze jedno.

– Słucham, panie Vlk.

– Nigdy więcej nie waż się wymawiać głośno mojego nazwiska. Wioska musiała leżeć akuratnie na szlaku oddziałów Basztina z Porostle, które po zeszłorocznym napadzie na klasztor krzeszowski grabiły tereny między Landeshutem a Wałbrzychem. Czymś wieś musiała się husytom narazić, bo pozostała po niej czarna wypalona ziemia, z której tylko gdzieniegdzie coś sterczało. Niewiele zostało także z lokalnego kościółka – ot, tyle akurat, by móc rozpoznać, że to był kościółek. Jedynym, co ocalało, był krzyż przydrożny i położony za zgliszczami świątyni cmentarz, ukryty w olszynach. Wicher duł, czesał zalesione zbocza gór, zaciągał niebo czarnosiną oponą chmur. Żelaznooki ksiądz wstrzymał konia, odwrócił się, zaczekał, aż Tybald Raabe podjedzie. – Zsiadaj – rzekł sucho. – Mówiłem, musisz udzielić mi pewnych informacji. Tutaj i zaraz. – Tutaj? Na tym złowieszczym uroczysku? Jak raz koło cmentarza? O zmierzchu? Pod gołym niebem, z którego lada chwila lunie? Nie możemy pogadać w karczmie, przy piwie? – Dostatecznie się już przez ciebie zdekonspirowałem. Nie chcę, by mnie z tobą widywano. I kojarzono. Dlatego… Urwał, widząc, jak oczy goliarda rozszerzają się ze strachu.


Перейти на страницу:
Нет соединения с сервером, попробуйте зайти чуть позже