Читаем Trylogia o Reynevanie – II Bo?y Bojownicy полностью

Tym, co zobaczyli najpierw, była eksplozja czarnych ptaków, zrywających się z otaczających cmentarz zarośli. Potem zobaczyli taneczników. Jeden za drugim, szeregiem, trzymając się za ręce, wychodziły zza muru cmentarnego kościotrupy, pląsając w dzikich i groteskowych lansadach. Niektóre gołe, niektóre niekompletne, niektóre przyozdobione porwanymi resztkami całunów tańczyły, kołysząc się i podskakując, wysoko wyrzucając kościste stopy, golenie i femury, kłapiąc przy tym rytmicznie szczerbatymi żuchwami. Wiatr wył, zawodził jak potępieniec, świszczał w żebrach i miednicach, grał na czaszkach jak na okarynach. – Totentanz… – westchnął Tybald Raabe. – Danse macabre… Kościotrup! korowód trzykrotnie okrążył cmentarz, potem, wciąż trzymając się za ręce, szkielety powędrowały w las na zboczu, wciąż tanecznym krokiem, w podrygach i pląsach. Szły, podskakując i klekocąc, w kurzawie liści i zawierusze poderwanego z pogorzeliska popiołu. Chmary czarnych ptaków towarzyszyły im cały czas, Nawet wtedy, gdy upiorni tanecznicy zniknęli wśród gęstwiny, szalejące nad wierzchołkami drzew ptaki znaczyły szlak ich pochodu. – Znak… – wybąkał goliard. – Omen! Przyjdzie zaraza… Albo wojna… – Albo jedno i drugie – wzruszył ramionami żelaznooki. – Wychodzi, chiliaści mieli rację. Ten świat nie ma szans dotrwać do końca drugiego tysiąclecia, zagłada, wedle wszystkich widywanych znaków, dosięgnie go dużo wcześniej. Rychło, powiedziałbym nawet. W konie, Tybaldzie. Rozmyśliłem się. Poszukajmy jednak jakiejś oberży. Gdzieś dalej stąd.


– Ech, panie – powiedział Tybald Raabe z ustami pełnymi grochu i kapusty. – A gdzież mnie takich informacyj dostać? Owszem, o tym, co wiem, opowiedzieć wam mogę, ze szczegółami. O Peterlinie z Bielawy. O jego bracie Reynevanie i o romansie Reynevana z Adelą Sterczową, o tym, co z tego wynikło. O tym, co zaszło w raubritterskim siodle Kromolinie i na turnieju w Ziębicach. O tym, jak Reynevan… A co tam u Reynevana, panie? Zdrów? Dobrze się ma? On? Samson? Szarlej? – Nie odbiegaj od tematu. Ale jeśli już przy tym jesteśmy, kim on jest, ten Szarlej? – Nie wiecie? To podobnież mnich albo ksiądz zdrożny, z klasztornego więzienia pono zbiegły. Mówią też, konkretnie, to bajał mi o tym niejaki Tassilo de Tresckow że Szarlej brał udział we wrocławskiej sedycji roku 1418. Wiecie, osiemnastego lipca, kiedy to zbuntowani rzeźnicy i szewcy ubili burmistrza Freibergera i sześciu ławników. Trzydzieści buntowniczych głów spadło za to pod toporem na wrocławskim rynku, a trzydziestu skazano na wygnanie. A że Szarlej głowę wciąż nosi na karku, tedy między tymi wygnanymi musiał być. Ja myślę… – Wystarczy – przerwał żelaznooki. – Dalsze informacje. Te, o które prosiłem. O napadzie na poborcę podatków i na wiozący ściągnięty podatek konwój. Konwój, w którym był Reynevan. W którym byłeś i ty, Tybaldzie. – Ano, ano – goliard naczerpał łyżkę grochu. – Co wiem, to wiem. I opowiem, czemu nie. Ale o tych innych rzeczach… – O czarnych jeźdźcach, krzyczących: "Adsumus". Ewidentnie używających arabskiej substancji zwanej haszsz'isz. – Właśnie. Nie widziałem i nie wiem o tym zgoła nic. Gdzie mnie takiej wiedzy nabyć? Skąd jej dostać? – Spróbuj – głos żelaznookiego zmienił się niebezpiecznie – poszukać w tej misce, co ją masz przed nosem. Między grochem a skwarkami. Znajdziesz, twój zysk. Oszczędzisz czas i wysiłek. – Rozumiem.

– To bardzo dobrze. Wszystkie informacje, Tybaldzie. Wszystko, co się da. Fakty, plotki, słuchy, to, o czym gada się po karczmach, targach, jarmarkach, klasztorach, koszarach i zamtuzach. O czym księża plotą w kazaniach, wierni na procesjach, rajcowie po ratuszach, a baby przy studniach. Jasne? – Jak słońce.

– Dziś wigilia świętej Jadwigi, czternasty października, wtorek. Za pięć dni, w niedzielę, spotkamy się w Świdnicy. Po mszy, przed farą Stanisława i Wacława. Gdy mnie zobaczysz, nie podchodź. Odejdę, a ty idź w ślad. Zrozumiałeś? – Tak, panie Vlk… Khem… Wybaczcie…

– Tym razem jeszcze wybaczam. Następnym razem cię zabiję. Tempom cum causis Latium digesta per annum lapsaque sub terras ortaque signa canam… Uczniowie szkoły kolegiackiej Świętego Krzyża w Opolu na dziś zadane mieli Fasti Owidiusza. Znad Młynówki dobiegały wołania rybaków i wrzaski kłócących się praczek. Wendel Domarasc, magister scholarum, odłożył do skrytki raporty agentów. Treść większości raportów była niepokojąca. Coś się szykowało.

Typ o żelaznych oczach, pomyślał Wendel Domarasc, będą przez niego kłopoty. Wiedziałem to od razu, gdy go tylko zobaczyłem. Jest jasne, po co go tu przysłano. To morderca. Zamachowiec, skrytobójca. Przysłany po to, by kogoś zgładzić. A po czymś takim zawsze zaczyna się nagonka, wybucha wściekły terror. I nie można spokojnie pracować. Szpiegostwo lubi spokój, nie znosi gwałtu i zamieszania. Zwłaszcza zaś nie znosi ludzi do zadań specjalnych.

Dlaczego, magister wsparł podbródek na splecionych dłoniach, dlaczego on pytał o Vogelsang? – Vogelsang. Mówi wam coś ta nazwa?

Перейти на страницу:
Нет соединения с сервером, попробуйте зайти чуть позже